Na ukończeniu są prace nad udźwiękowieniem "C'est la vie". Zamknięcie tego etapu pozostaje kwestią pewnej niewielkiej już ilości ostatnich szlifów i poprawek. Nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, jak drastycznie odmienny może być odbiór filmu z dźwiękiem i bez dźwięku. Nie jest to sugestia, by koniecznie zaraz w ramach eksperymentu oglądnąć jakieś dowolnie wybrane dzieło kinematografii ze skręconą do zera gałką "volume". Bo i nie w tym rzecz. Diabeł tkwi gdzie indziej, a mianowicie w szczegółach. Możemy słyszeć, powiedzmy, dialogi. Nawet muzykę. Ale dopóki oprócz tego widoczny na ekranie ruch nie jest wsparty odpowiednio dobranym drobnym szmerem, szelestem, stuknięciem, puknięciem, podmuchem, piśnięciem, chrupnięciem, itd., dopóty film z reguły zdaje się być płaski i pusty. Mało tego. Ruch ruchem, ale równie ważne są bezruch i statyczność. A więc - w uproszczeniu - "brzmienie ciszy" w filmie.
Wielka to frajda dla twórców zobaczyć po raz pierwszy, jak obraz zgrywa się z dźwiękiem. Swoją drogą jest to też moment istotnej próby, podczas której zazwyczaj rozstrzyga się sporo kwestii. Czy ujęcia następują po sobie w odpowiedniej kolejności, czy tempo filmu jest właściwe. Czy dynamicznie obraz układa się w zgrabną i logiczną całość. Czy pewne momenty o największej wadze nie występują zbyt blisko siebie, nie pozwalając jeden drugiemu wybrzmieć. Albo zbyt daleko, przez co środek ciężkości pozostaje niedookreślony i rozmyty, a cała dramaturgia się rozkleja. Wszystkie te sprawy z zasady od najgłębszych początków prac nad filmem są poukładane i wielokrotnie przemyślane. Ale prawda jest taka, iż to właśnie wraz z pojawieniem się dźwięku cały ustalony ład i porządek potrafi w zaskakujący sposób pokazać nam swoje zupełnie inne nieznane oblicze. I nieraz - w najgorszych przypadkach - okazuje się, że właściwie to koncepcja nadaje się do remontu.
Na szczęście przy "C'est la vie" ominęły nas tego typu problemy, a dźwiękowiec (niżej podpisany) z całą satysfakcją powtarzał sobie radośnie, że jest pierwszym człowiekiem, który ma szansę się przekonać i przekonuje się, że wszystko gra, zgadza się i żre. Słowem - to jest to! Jeśli mówimy o w sumie kilkuminutowym filmie, nad którym do tego momentu KaPoK siedział blisko sześć lat - proszę uwierzyć - możliwość takiego przekonania się, że to jednak działa, to ogromna radość. Aż dziw, że nikt, wykrzykując "eureka", nie wyskoczył na ulicę.
A teraz deser. Otóż ze ścieżką dźwiękową "C'est la vie" wiąże się też kilka ciekawostek. Jak choćby ta, że w filmie będzie słychać głosy wszystkich członków KaPoKa! I to słychać na tyle, że, odpowiednio wytężywszy zmysły, każdego z osobna będzie dało się rozpoznać. Jeśli zaś chodzi o "brzmienie ciszy", trzeba przyznać, iż mamy w tej warstwie filmu sporą rozpiętość geograficzną. Wykorzystane są bowiem ambienty nagrywane zarówno w naszym rodzinnym Bełchatowie, jak i w Częstochowie, w Łodzi, a wreszcie nawet i w Gdyni! Niektóre elementy ścieżki dźwiękowej kulturalnie pożyczyliśmy. Otóż tłem dla jednej ze scen "C'est la vie" stał się rozbrzmiewający z telewizora "Arcy kórwa morderca" naszego kolegi Maćka Głowińskiego. Tym samym więc w ujęciu geograficznym dochodzi także wątek warszawski. Na koniec, żeby nie było zbyt nudno, wspomnimy jeszcze o istotnym udziale w ścieżce dźwiękowej, czytającego na głos obce języki translatora Google...
Teraz czekamy na finisz postprodukcji. Tym samym "C'est la vie" powoli, powoli wypływa wreszcie na powierzchnię!
Wielka to frajda dla twórców zobaczyć po raz pierwszy, jak obraz zgrywa się z dźwiękiem. Swoją drogą jest to też moment istotnej próby, podczas której zazwyczaj rozstrzyga się sporo kwestii. Czy ujęcia następują po sobie w odpowiedniej kolejności, czy tempo filmu jest właściwe. Czy dynamicznie obraz układa się w zgrabną i logiczną całość. Czy pewne momenty o największej wadze nie występują zbyt blisko siebie, nie pozwalając jeden drugiemu wybrzmieć. Albo zbyt daleko, przez co środek ciężkości pozostaje niedookreślony i rozmyty, a cała dramaturgia się rozkleja. Wszystkie te sprawy z zasady od najgłębszych początków prac nad filmem są poukładane i wielokrotnie przemyślane. Ale prawda jest taka, iż to właśnie wraz z pojawieniem się dźwięku cały ustalony ład i porządek potrafi w zaskakujący sposób pokazać nam swoje zupełnie inne nieznane oblicze. I nieraz - w najgorszych przypadkach - okazuje się, że właściwie to koncepcja nadaje się do remontu.
Na szczęście przy "C'est la vie" ominęły nas tego typu problemy, a dźwiękowiec (niżej podpisany) z całą satysfakcją powtarzał sobie radośnie, że jest pierwszym człowiekiem, który ma szansę się przekonać i przekonuje się, że wszystko gra, zgadza się i żre. Słowem - to jest to! Jeśli mówimy o w sumie kilkuminutowym filmie, nad którym do tego momentu KaPoK siedział blisko sześć lat - proszę uwierzyć - możliwość takiego przekonania się, że to jednak działa, to ogromna radość. Aż dziw, że nikt, wykrzykując "eureka", nie wyskoczył na ulicę.
A teraz deser. Otóż ze ścieżką dźwiękową "C'est la vie" wiąże się też kilka ciekawostek. Jak choćby ta, że w filmie będzie słychać głosy wszystkich członków KaPoKa! I to słychać na tyle, że, odpowiednio wytężywszy zmysły, każdego z osobna będzie dało się rozpoznać. Jeśli zaś chodzi o "brzmienie ciszy", trzeba przyznać, iż mamy w tej warstwie filmu sporą rozpiętość geograficzną. Wykorzystane są bowiem ambienty nagrywane zarówno w naszym rodzinnym Bełchatowie, jak i w Częstochowie, w Łodzi, a wreszcie nawet i w Gdyni! Niektóre elementy ścieżki dźwiękowej kulturalnie pożyczyliśmy. Otóż tłem dla jednej ze scen "C'est la vie" stał się rozbrzmiewający z telewizora "Arcy kórwa morderca" naszego kolegi Maćka Głowińskiego. Tym samym więc w ujęciu geograficznym dochodzi także wątek warszawski. Na koniec, żeby nie było zbyt nudno, wspomnimy jeszcze o istotnym udziale w ścieżce dźwiękowej, czytającego na głos obce języki translatora Google...
Teraz czekamy na finisz postprodukcji. Tym samym "C'est la vie" powoli, powoli wypływa wreszcie na powierzchnię!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz